6 dni temu amerykański
prezydent Barack Obama klarownie stwierdził: - Światowa sieć www należy do nas. To nasze firmy go stworzyły, rozwinęły i udoskonaliły. Mówił o tym w
wywiadzie dla serwisu technologicznego Re/code. Skrytykował tym samym legislatorów
z Komisji Europejskiej za tworzenie prawa, które ma powstrzymać ekspansję
Google.
Słowa
Baracka Obamy oczywiście spotkały się z reakcją europejskich polityków. – Być
może prezydent Obama o tym zapomniał lub nie jest świadomy faktu, że autorami
skarg w antymonopolowej sprawie Google są również firmy amerykańskie. Niektóre
z nich, tak jak Yelp, mówią o tym otwarcie. Inne obawiają się zemsty –
podkreślił europoseł Ramon Tremosa w wywiadzie dla Financial Times.
Wojna
między amerykańskim gigantem Google, któremu urzędnicy KE zarzucają
monopilizowanie rynku wyszukiwarek, przeniosła się już na polityczne salony.
Koncern z Mountain View nie może pogodzić się z wyrokiem Trybunału
Sprawiedliwości Unii Europejskiej w sprawie tzw. prawa do bycia zapomnianym w
internecie.
Ta
polityczna gra toczy się gdzieś w tle negocjacji między USA i Europą nad umową
TIIP, czyli Transatlantyckiego Partnerstwa w dziedzinie Handlu i Inwestycji. Protesty
przeciwko umowie ACTA były dość proste do zrozumienia – szczególnie ostro
wybuchły w Polsce, gdzie internauci zgodnie uznali, że jej ewentualne wdrożenie
odbierze im dostęp do bezpłatnej treści. TIIP to oficjalnie umowa
handlowa budowana z myślą o małych i średnich firmach po obu stronach
Atlantyku. Ma ona znieść bariery regulacyjne a obniżenie ceł ma otworzyć przed
nimi nowe rynki zbytu.
-
TTIP jest faktycznie poważnym zagrożeniem dla demokracji. Wynika to po pierwsze
z planowane harmonizacji norm i standardów obowiązujących w UE i USA, a w
praktyce równania ich do niższego poziomu, czyli do poziomu amerykańskiego.
Oznacza to podporządkowanie procesowi deregulacji i prywatyzacji niemal
wszystkich ważnych obszarów życia społecznego. Po drugie, planowane objęcie
umową TTIP także mechanizmu rozstrzygania sporów między państwami a inwestorami
(ISDS) może prowadzić do niemal całkowitego ubezwłasnowolnienia demokratycznych
instytucji, w tym rządów i parlamentów – przestrzegała prof. Leokadia Oręziak w wywiadzie z Lidią Raś dla Gazetyprawnej.pl.

Także
ciekawie brzmią ostatnie zapowiedzi Google w sprawie współpracy z Twitterem.
I one, przynajmniej na razie, nie wzbudziły zbyt wielkiego zainteresowania. A
koncern z Mountain View zapowiedział, że za kilka miesięcy będzie
indeksował w czasie rzeczywistym twetty w swoich wynikach wyszukiwania. Co
więcej będzie Twitterowi za to płacił. Najprawdopodobniej zawarta zostanie
umowa licencyjna, na mocy której Google zapłaci za dostęp do tych danych. Jakoś
za to samo wydawcom na całym świecie Google płacić na razie nie chce. Jeśli dojdzie do takich rozliczeń wydawcy będą mogli tylko biernie przygladać się jak Twitter otrzyma pieniądze od Google m.in. za umieszczone tam twetty z linkami kierującymi do ich stron internetowych.
Na zdjęciu komunikat jaki wyświetla się internautom w Hiszpanii. Po wprowadzeniu prawa pozwalającego wydawcom pobieranie opłat za indeksowanie odnośników do ich stron Google oświadczył, że nie opłaca mu się utrzymywanie tej wersji językowej i - przynajmniej na razie - usługę wyłączył.
Ciekaw jestem teraz opinii internetowych "mądrali", którzy kilkanaście miesięcy
temu dziwili się czemu Google ma płacić wydawcom za indeksowanie linków w Google News. Może ruch z Twitterem to dlatego, że Google nadal chce kupić Twittera. Oferował za niego na początku 2010 r. 2,5 mld, a pod koniec tego samego roku już 4 mld dolarów. Do transakcji nie doszło. Może bliższy związek obu firm coś oznacza?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz