- Myślimy cały czas o tych, którzy chcą płacić za nasz serwis, a nie o
tych co i tak nie zapłacą - mówił Romanus
Otte, z Die Welt Online, Axel Springer, podczas październikowej konferencji INMA.org
w Berlinie. W ten sposób odpowiedział na pytanie o ewentualne omijanie
przez internautów wprowadzonych zabezpieczeń paywallowych przy dostępie do
wersji premium serwisu Welt.de.
W ogóle w Berlinie padło
wiele słów pełnych nadziei kierowanych pod adresem wszelkich rozwiązań i modeli
biznesowych zmierzających do tego, by pobierać od internautów opłaty za dostęp
do treści. - Chcemy
pieniędzy za naszą pracę - to zdanie, które trzeba odważnie powiedzieć
internautom, a wygląda na to, że stanowią klucz do sukcesu w 2014 i latach
następnych. Oczywiście trzeba pamiętać, że w świecie online przychody warto
budować na różnych polach i realizując różne modele biznesowe. Ci, którzy
taką komunikację z internautami rozpoczęli zbierają pierwsze
doświadczenia. Mają je za sobą wydawcy na rozwiniętych rynkach starej Europy.
Le Monde, Ekstrabladet.dk, Die Welt i wiele innych marek printowych - wszyscy inwestują
w różnego typu paywalle i liczą na systematyczny wzrost przychodów.
Z jakimi efektami? Przedstawicielka Le Monde przyznawała, że po wdrożeniu modelu freemium
pojawiło się wielu nowych subskrybentów - tym razem cyfrowej wersji. Są młodsi
o ok. 12 lat od nabywców gazety w wersji drukowanej, 80% z nich to mężczyźni,
aż 70% korzysta z tabletów, no i większość ma wysokie dochody. Czy to naprawdę taka
zła wiadomość dla prasy coraz aktywniejszej w świecie cyfrowym? A Die Welt? Niemiecki dziennik pozyskał 47 tys. nowych abonentów w wersji cyfrowej.
Gdy mowa o tzw. tradycyjnych wydawcach powinno używać się nie określenia
typu "treść", czy "content", a dziennikarskie informacje, wywiady, reportaże, itd. To twórczość
dziennikarska odróżnia te modele od displayowej monetyzacji pełnej billboardów coraz
rzadziej klikanych przez internautów. W numerze 6 kwartalnika „Nowe Media“ Alan
D. Mutter - amerykański strateg medialny - używa terminu komodytyzacja (rozcieńczanie dziennikarstwa!), czyli
utowarowienia informacji w sieci na określenie zjawiska powszechnej nadpodaży
treści. Jest natychmiast. Wszędzie. Za darmo. Bezpłatna treść uzależnia
odbiorcę. To nic, że treść jest coraz niższej jakości, ale internauta, który
sam stał się współproducentem treści - smartfony zabijają branżę fotograficzną -
zadowala się samym faktem dostępu do treści, a nie jej jakością.
Klikalność i presja na PV, tak jak i na cytowalność przysłoniła na jakiś
czas wydawcom istotę problemu, że najważniejszy jest odbiorca, który świadomie
nabywa dany produkt. I nie ma znaczenia, czy jest on drukowany, czy cyfrowy, na
smartfona czy na tablet. Ruszyli śladem cyfrowych graczy, którzy do
perfekcji opanowali optymalizację kosztów i dlatego oferują darmową treść. Potrafią
nią bawić (triumf infotainmentu nad informacją) i przez chwilę wydawało się, że
naśladując to zachowanie zasypią przychody utracone przy spadających nakładach
wydań printowych. Reguły gry świata online odbiły się na jakości podstawowego
produktu wydawców, bo szukając obniżki kosztów, rezygnując z dziennikarzy
w ich miejsce zatrudniając media workerów gwałtownie obniżyli wartość i jakość
produktu. Zapominając trochę o dotychczasowych klientach. Błąd, który dowodzi, że przybieranie
cudzych szat w cyfrowym świecie nie musi oznaczać sukcesu.
Bo pozornie tylko w internecie walka toczy się o słupki PV, czy o
ekonomię uwagi. We wspomnianym numerze
“Nowych Mediów”, prof. Jeff Jarvis używa tego określenia. W zasadzie jest ona walką
wszystkich ze wszystkimi o przyciągnięcie internauty do danej witryny. Tymczasem
na dłuższą metę dla wydawcy i reklamodawców ważniejsze, cenniejsze okazuje się angażowanie
odbiorcy, poznanie jego potrzeb i odpowiadanie na nie. Stąd gwałtownie
rośnie potrzeba poszukiwania dobrych odpowiedzi na trudne pytania.
Czy kosztowne w produkcji treści dziennikarskie są “wystarczająco dobre”
do świata zdominowanego przez kliki?Czy dziennikarze i wydawcy koniecznie muszą w świecie cyfrowym walczyć
o odsłony czy czas przebywania internauty na stronie?
Największą wartością jaką dysponują wydawcy są przecież dziennikarze, ich
reputacja i renoma oraz zaufanie do samego brandu. W świecie cyfrowym dziennikarze
świadczą usługi i tak naprawdę nie zajmują się informowaniem odbiorców o tym co
się zdarzyło, ale raczej wyjaśnianiem świata, interpretowaniem zdarzeń. O tym,
że coś się zdarzyło internauta może dowiedzieć z tv, radia, dowolnej strony
informacyjnej w sieci. Nie minie chwila od zdarzenia a za sprawą Twittera, FB,
agregatora treści w internecie będzie o tym wiedział każdy. I w wielu wypadkach
powie mu o tym nie dziennikarz. Ale już usystematyzowanie wiedzy o zdarzeniu,
komentarz, wyjaśnienie i potwierdzenie faktów z wypowiedziami świadków czy
ekspertów – to już zadanie dla dziennikarzy. I nawet nie chcę wspominać tych wpadek, gdy ścigając się na
newsy media ośmieszają się publikując niesprawdzone treści – np. cytując fałszywe
konta na Twitterze.
Terminu delinearyzacja, który znalazłem w książce francuskiego
dziennikarza Bernarda Pouleta „Śmierć gazet, przyszłość informacji“ (wyd.
Czarne, 2007 r.) używam na spotkaniach z dziennikarzami i w swoich
prezentacjach. To zjawisko gdy
internauta wybiera treści, które chce konsumować samodzielnie (znajduje ją
korzystając z wyszukiwarki Google), albo z pomocą znajomych (linki znajomych Facebook,
Twitter). Globalni gracze zza oceanu to obecnie największe bramki przez jakie
internauci trafiają do sieci, a jednocześnie dostarczyciele ruchu na strony
wydawców. Delinearyzacja, czyli brak pierwszej strony dla milionów internautów, od
której zaczynają kosnumpcję treści to zła wiadomość dla producentów
jakościowej, wartościowych materiałów. W tak ustawionej grze każdy arykuł w sieci żyje własnym życiem dzięki
własnym zaletom (SEO), a jego wartość polega na zdolności pozyskania internautów,
a zatem i reklamodawców. Pytanie tylko czy najlepsze artykuły to te, które
przyciągają najwięcej czytelników/internautów, czy może jednak te, których
temat przyciągnie najdroższe reklamy?
Dziennikarze obecni w
social mediach pracują dziś nie tylko na rzecz marki/brandu, który ich
zatrudnia. Budują zaufanie do niej, a jednocześnie sami stają się - jak nazwał
to kiedyś Eryk Mistewicz - informacyjnymi siri. Są wartością, którą wydawcy
muszą pielęgnować i rozwijać. Im większa wiarygodność informacyjnego siri tym
wartościowszy internauta na stronie. Tym ich więcej, tym marka szybciej zbuduje
swoją cyfrową pozycję?
Skoro mowa o marce i
jakościowym contencie? Czy polskim internautom przyjdzie do głowy, by wierzyć
we wszystko co czytają na stronach Onet, Wp, Interia? Portale od lat uczą
odbiorców, że są agregatorami treści wytworzonej przez innych i najlepiej uprawiają
komodytyzację. “Produkują” content najtaniej jak się da dostosowując koszty
produkcji do kosztów pozyskiwania ruchu.
Czy internauci mogą być gotowi płacić
za dostęp do takich treści? Raczej nie, tymczasem w 2012 roku mniejsze, dużo
mniejsze niż się wszyscy spodziewali, protesty internautów wzbudziło wdrożenie paywalla
przez Piano Media na ponad 40 serwisach internetowych należących do 6 dużych
grup medialnych. System pobierania opłat za dostęp do części materiałów
zaoferowały marki, które są nadal - przynajmniej dla niektórych - synonimem
wartości, jakości, wiarygodnych brandów. Czy dlatego, że oferowały materiały dziennikarskie a nie kiepskiej jakości, powszechnie dostępny content?
Rok 2014, a pewnie i
kolejne lata zapowiadają się jako czas jeszcze intensywniejszego powrotu do
źródeł, czyli do dziennikarstwa, które w oceanie bezpłatnej treści w sieci jest
wyróżnikiem wydawców zatrudniających dziennikarzy. Pytań na które brak
dobrych odpowiedzi tylko przybywa.
Zobaczymy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz